30. Marca – 2. Kwietnia
W poniedziałek zaczynamy długą drogę powrotną do domu…
Wstajemy o 4 rano i kogo spotykamy na korytarzu w hostelu? Christophera! Wstał specjalnie, żeby się z nami pożegnać! 🙂 O 5tej odjeżdża nasz autokar do Punta Arenas w Chile. Znów nieasfaltowana droga, prom, ukrywanie marchewek na granicy. W autokarze mija nam cały dzień, do celu docieramy ok. 18tej.
Jest zimno jak na Alasce, wieje wiatr, jest nieprzyjemnie. Taksówką docieramy do domu Sebastiana – naszego couchsurfingowego gospodarza. Są u niego i inni podróżnicy – Niemka i Belg, jeżdżący po Ameryce Południowej od ponad roku. Na rowerach! Zostawiamy plecaki i póki jest jasno, idziemy zwiedzać miasto.
Do domu wracamy dosyć szybko, bo zimno. Sebastian częstuje nas kolacją, a my przygotowujemy wielką michę sałatki owocowej na deser. Wieczór mija na filozoficznych rozmowach.
Wtorek to kolejny dzień w drodze. O 11tej taksówką jedziemy na lotnisko w Punta Arenas, skąd mamy samolot do Santiago de Chile. Do centrum stolicy Chile docieramy autobusem ok. 18tej, a później metrem do domu Mijaila – ostatniego już w tej podróży gospodarza z couchsurfingu.
Mijail mieszka z kilkoma kolegami na osiemnastym piętrze w bloku przy Andres Bello. Docieramy do domu już po zachodzie słońca…
Idziemy na wieczorny spacer po Santiago i dość szybko idziemy spać.
W środę o 7mej budzi nas budzik! Zbieramy się szybko i jedziemy do Valparaiso, portowego miasta wpisanego na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO.
Miasto słynie z nietypowej architektury, masy street artu i 42 tramwajów – takich jak w Lizbonie, które dowożą ludzi na strome zbocza wzgórz.
Z Valparaiso jedziemy jeszcze na parę chwil na plażę do Viña del Mar, wygrzać się jeszcze przed powrotem do Polski, gdzie podobno chłód i śnieg.
Do Santiago wracamy późnym wieczorem.
Czwartek to nasz ostatni: 188-ty dzień podróży. Ostatnia wyjazdowa jajecznica i taki widok z okna:
Idziemy na spacer po Santiago…
W ostatnim odcinku “ponownych spotkań” – wpadamy z wizytą do Claudii, którą ł. poznał w hostelu w Limie!
Późnym popołudniem wracamy do domu, żeby wziąć prysznic, dokończyć pakowanie i … pożegnać się z naszym gospodarzem. Jedziemy metrem do La Piojery (czyli… “wszarni”), czyli baru założonego tu w 1916 roku, który jest na liście obowiązkowych punktów do odwiedzenia w Santiago.
O 20tej bar pęka w szwach, znajdujemy ostatni wolny stolik w sali jedzeniowej, co nam akurat pasuje, bo jesteśmy głodni. Wzbudzamy wielkie zainteresowanie lokalsów, którzy są już nieco wstawieni.
ł. zamawia pyszne mięso, k. jedyne – co mają wegetariańskiego czyli… pokrojone pomidory i porcję frytek, do przygotowania której zużyto chyba ze dwa kilo ziemniaków (ostatecznie zostajemy pokonani przez frytki!). Do tego pijemy terremoto, czyli “trzęsienie ziemi” – drink na bazie wina z gałką lodów ananasowych.
Gramy trochę w karty, a trochę obserwujemy – bo się dzieje! Przy stoliku obok gość gra na gitarze i cała sala śpiewa narodowe chilijskie piosenki. Pod koniec każdej krzyczą Chi Chi Chi Le Le Le Viva Chile! 🙂
[VIDEO 1] [VIDEO 2]
W doskonałych (po terremoto) nastrojach jedziemy metrem na terminal autobusowy, a stamtąd na lotnisko.
Czyli, że to już…