Ameryka Centralna oczami ł.

A gdyby tak wszystko…. i wyjechać do Hopkins? Taka myśl przeleciała przez głowę jak posiedzieliśmy trochę w tej wyjątkowej wiosce na wybrzeżu karaibskim Belize. To było jedno z lepszych i najdziwniejszych miejsc, w którym byliśmy w ostatnich siedmiu tygodniach. Plaża, dwie ulice bez asfaltu, dwa autobusy na dzień, kilka sklepów, no i kilka knajp, bo niedawno zaczęli zaglądać biali. To jeszcze miejsce niezniszczone przez masową turystykę… jeszcze, bo coś czuję, że to się wkrótce zmieni. A wtedy Hopkins stanie się Władysławowem.

Belize ogólnie pozytywnie bardzo… nawet z dość obskurnym Belize City. Choć mi tam się nawet podobało, mimo że niewiele jest brzydszych miast na świecie. Ma w sobie bliżej niesprecyzowane coś. To kraj zdecydowanie inny od reszty Ameryki Środkowej. I nie chodzi tylko o język i kolor skóry mieszkańców. Trochę afrykańsko, inna muzyka, inny temperament, a ludzie zaskakująco pozytywnie nastawieni, choć zdarzały się i przypadki traktowania białego człowieka jak skarbonkę z dolarami.

Gwatemala. Zetknięcie drugie. I wciąż bardzo pozytywne. Kraj nie zepsuł fantastycznego wrażenia jakie zrobił za pierwszym razem i musiałby się długo starać, żeby to się stało. Kultura, zwyczaje, ludzie, tradycje, kolory, zapachy. No może nie smaki, bo żarcie dość nędzne. Ale miejsca… Atitlan, Chichicastenango, Flores, Tikal, Antigua: każde inne, każde jakieś. Może Antiguy tym razem już miałem przesyt: za mało gwatemalsko, biało, gringowo. Dość. I ze stolicy też chciałem szybko uciekać: jeden wielki jarmark przedświąteczny, ze ślizgawką i kupą ludzi wszędzie. W przeróżnych autobusach i warunkach już jechałem, ale w takim jak w mieście Gwatemala – nigdy. Ścisk absolutny, z ludźmi wiszącymi za drzwiami. Do tego korki takie, że szybciej możnaby pieszo. I kieszonkowcy.

Honduras. Nareszcie udało się popłynąć na Cayos Cochinos. To było marzenie od poprzedniej wizyty w Hondurasie, gdy z Karaibów przepędziły mnie ulewy. Teraz też łatwo nie było, ale sukces. Rozczarowanie to tamtejsi Garifuna. Mało przyjaźni, ale to podobno dlatego, że coraz więcej tamtych rejonów: wysp, albo ich części, jest przez białych wykupowana. Boją się.

Tegucigalpa pozostała jednym z moich ulubionych miast tego regionu świata. Wszyscy straszą i ostrzegają jak tam źle, jak wiele morderstw, jak okropnie, niebezpiecznie, brudno i głośno. I pewnie nie jest to raj na ziemi, ani najpiękniejsze miejsce, ale swój klimat ma: położone między wzgórzami i górami, bardzo różnorodne dzielnice, dużo street-artu, fajne knajpy. No, a może po prostu miałem szczęście co do miejsc i ludzi tam.

Plakat prezydenta na granicy, świstki, papierki, kilka okienek, pieczątek, opłat i kolejki na przejściu granicznym. Zaraz potem rozklekotany autobus, do którego wsiada świnia, a z głośników lecą hity: YMCA, Babylon i inne, których nie powstydziłby się niejeden gejowski klub… witamy w Nikaragui.

Miejsce numer jeden: wyspa Ometepe. Widoki, woda, wulkany, wiejski klimat, spokój, zapach suszonej kawy. Miejsce numer ostatni: Granada. Zatrzęsienie turystów i backpackersów z całego świata… ich cel numer jeden: nawalić się tanim, nikaraguańskim rumem. Jedna główna ulica. Gringo street. Obok dziesiątek białych, siedzących przy drinkach, dziesiątki żebrzących i sprzedających wszystko co tylko da się sprzedać. Na rogu dziwki, w tym męska. Idą jacyś przebierańcy. Czas podnieść wzrok i nakręcić komórką filmik.

Managua to festiwal świecidełek, szopek i kiczu. Pierwsza dama ustroiła główny plac, a każda państwowa instytucja obowiązkowo wystawiła swoją szopkę przy głównej ulicy. W dzień inauguracji budowy Kanału Nikaraguańskiego – delegacje z zakładów pracy, chorągiewki, muzyka, wiwatujące tłumy. Wehikuł czasu.

Ale z wszystkich tych krajów, chyba najchętniej wróciłbym znowu tutaj. Tym razem bardziej na wschód. Wybrzeże Moskitów przez swoją niedostępność i dzikość kusi.

Kostaryka to inny świat. W porównaniu z wszystkim innym co widzieliśmy w pozostałych krajach Ameryki Środkowej. No bo jeśli mówisz do ludzi po hiszpańsku, a oni odpowiadają po angielsku, w knajpach i sklepach ceny są w dolarach, jest drożej niż w Stanach,, ludzie czekają na czerwonym świetle, a kierowcy przepuszczają cię na pasach to… wiedz, że coś jest nie tak. Amerykanie już dawno skolonizowali Kostarykę, wybierając ją chociażby na miejsce na emeryturę. Owszem, przyroda może i jest piękna, dwa wybrzeża, góry, wulkany, mnóstwo zwierząt, które można spotkać tylko tutaj. Ale… wciąż coś jest nie tak. Poza tym Kostaryka miała być krajem najczystszym i najbezpieczniejszym w Ameryce Środkowej, a to właśnie tu pierwszy raz się strułem i pierwszy raz byliśmy świadkami kradzieży. No coś jest nie tak. Kostarykanie, czyli Tico, to podobno najszczęśliwsi ludzie na świecie. Podobno, bo tak mówi jakiś ranking, zestawienie, statystyka. Moim zdaniem w całej Ameryce Środkowej są najbardziej wycofani, najmniej uśmiechnięci i otwarci. Sorry Kostaryko, ale nie. Coś jest nie tak.

Panama, mimo że też wysoko rozwinięta (bogatsza od Kostaryki nawet), to zdecydowanie bardziej autentyczna i przyjaźniejsza. Są też miejsca zepsute przez masową turystykę, ale i w nich wystarczy zrobić parę kroków w bok i już jest lepiej.

I tu też jest coś, co kusiło, ale znowu się nie udało. Darien. Zobaczyć koniec pierwszej Panamericany po północnej stronie, jak znika w dżungli… no nie tym razem. Czas był, ale pojawiły się problemy elektroniczne – w Panama City trzeba było zdobyć ładowarkę do aparatu, którą zostawiłem w Bocas del Toro. A, że okazało się to zadaniem niewykonalnym, trzeba było zdobyć aparat, przez co zabawiliśmy trochę dłużej w stolicy. Bardzo nie żałowałem, bo to miasto absolutnie fantastyczne. Część nowoczesna z wieżowcami jak na Manhattanie, kolonialne Casco Viejo, wzgórze z historią i widokiem, czy ciągnące się kilometrami i tętniące życiem, bulwary nadoceaniczne. Duża mieszanka kultur, bo mnóstwo ludzi ze świata tu się osiedla. Podobno dobrze się żyje. Aha, i w Panama City są najlepsze pod słońcem owoce morza. Targ rybny – stoisko każde.

Leave a comment