16. – 20. Lutego
W poniedziałek przed południem docieramy do Cusco. To może najpierw coś o podróży autokarem Tepsa:
- autokar był bardzo wygodny, siedzenia rozkładalne do 160°, ale droga była bardzo kręta, więc ciężko było zasnąć. Niemniej, w ofercie: darmowe plastikowe worki, gdyby ktoś miał problem z utrzymaniem zawartości żołądka;
- obejrzeliśmy co najmniej 5 bardzo kiepskich filmów i 2 takie w miarę, więc można sobie było potem pooceniać na filmwebie;
- dostaliśmy dwa posiłki, z czego ł. załapał się na przydział od k., bo na kolację był kurczak z ryżem, a na śniadanie kanapka z szynką,
- zapłaciliśmy za 21 godzin w autobusie, ale dwie godziny dodali nam gratis, więc ogólnie – dobry deal. Tak czy siak, byliśmy szczęśliwi docierając do Cusco.
Popołudnie spędzamy w Intro Hostelu, na pewno jednego z najfajniejszych na naszej drodze, nadrabiając zaległości w spaniu, a wieczorem robimy wstępny rekonesans. Cusco, co w języku Keczua oznacza “pępek świata”, zostało założone w XII wieku. Jest położne na prawie 3400 m npm i dziś jest całkiem sporym (400-tysięcznym) miastem. Stara część jest całkiem przyjemna, chociaż bardzo bardzo turystyczna.
We wtorek prawie cały dzień pada, ale w czasie deszczu dzieci się nie nudzą tylko organizują sobie zajęcia w podgrupach:
ł. zwiedza…
a k. prawie cały dzień spędza w łóżku próbując wyleczyć przeziębienie, a do tego poznaje przesympatyczną Koreankę Kim Su Ji, która ma między 28 a 30 lat* oraz Jonasa – podróżującego z gitarą Szwajcara.
* Su Ji urodziła się w 1986r, a w tym roku nie miała jeszcze urodzin, więc po naszemu – ma nadal 28 lat. Ale w Korei (i podobno w ogóle w Azji), wiek podaje się po pierwsze wg rocznika. A po drugie – kiedy rodzi się dziecko – ma od razu 1 rok, czyli w domu Su Ji ma 30 lat. A w podróży – tylko 28.
Środa i czwartek to zupełnie inna historia, ale o wyprawie na Machu Picchu napiszemy osobno.
Piątek to nasz dzień odpoczynku. Pogoda zmienia się co parę chwil, więc na zmianę zajmujemy się czynnościami hostelowymi (internet, książki, pocztówki) i spacerowaniem po mieście.
Przy targu San Pedro, gdzie rozglądamy się za obiadem, nawołują nas kobiety sprzedające z garnków jakieś zielone cudo. Sin carne – wołają, więc obstawiamy, że zaś danie z kurczakiem. Ale w końcu pada – pure vegetales! I tym sposobem, za 2 sole (czyli jakieś 2,4 PLN) zjadamy ogromne wegetariańskie inkaskie danie. Skład nieznany 🙂
O 22.00 ruszamy dalej na południe – kolejny nocny autobus zabierze nas do Puno.
One comment